Skip to main content
Jeśli klikniesz link i dokonasz zakupu, możemy otrzymać małą prowizję. Zobacz politykę redakcyjną.

Avatar: Frontiers of Pandora - Recenzja

Ogniem i Włócznią.

Eurogamer.pl - Rekomendacja odznaka
Avatar: Frontiers of Pandora to solidna gra akcji z otwartym światem, która może przypaść do gustu nie tylko fanom oryginalnych filmów Jamesa Camerona. Chociaż widać tu wiele elementów wspólnych z serią Far Cry, to produkcja posiada na tyle własnej osobowości, że nie powinno się sprowadzać jej do miana spin-offu kultowej serii strzelanek.

W grze wcielamy się we własnoręcznie wykreowanego przedstawiciela rasy Na’vi. Możemy określić płeć, ton głosu i niektóre cechy wyglądu postaci, jednak edytor nie pozwala na pełną dowolność. Brakuje tu chociażby znanych z wielu innych gier „suwaków” - pozwalających precyzyjnie dostosować aparycję i posturę - a zamiast tego wybieramy z predefiniowanych elementów ciała.

Naszą postać poznajemy jako wychowanka programu Tubylczych Ambasadorów Pandory - oprócz stworzenia tytułowych Avatarów, ziemianie porwali też część dzieci tubylców, aby zindoktrynować je i wyszkolić do roli agentów, mających nakłonić innych Na’vi do podporządkowania się ludziom. Proces przebiega bezwzględnie, a stawiający opór zostają wyeliminowani.

Szkolenie przerywa wybuch rebelii Jake’a Sullyego (wydarzenia z filmu „Avatar”), a my wraz z grupą kompanów zostajemy uratowani przez ludzką opiekunkę - Almę - i zamknięci w kriogenicznym śnie. Alma wybudza nas 16 lat później (mniej więcej w czasie akcji filmu „Avatar: Istota wody”) informując, że ziemianie powrócili na Pandorę, ale tym razem dokonują inwazji w pełnej skali.

Jak się okazuje, nasza postać jest jednym z niewielu ocalałych Na’vi klanu Sarentu. Tradycyjnie byli oni szanowani wśród wszystkich plemion tubylców, przez wieki funkcjonując jako wędrowni gawędziarze, mędrcy i dyplomaci. Z tego powodu zostajemy uznani przez zawiązany w międzyczasie ruch oporu za idealnego kandydata na posłańca, będącego w stanie przekonać inne społeczności do przyłączenia się do rebelii.

Od tego momentu, wraz z posuwaniem do przodu fabuły, będziemy podróżować do siedzib kolejnych klanów i zaskarbiać sobie wdzięczność liderów społeczności. Avatar: Frontiers of Pandora stanowi samodzielną historię w uniwersum i znajomość filmów nie jest wymagana, a akcja rozgrywa się w nieznanym dotychczas rejonie planety - na tytułowych Zachodnich Rubieżach (ang. Western Frontiers).

Widoki na Pandorze potrafią zachwycać

Teren dostępny w grze jest rozległy, a ważniejsze lokacje i osady potrafią być od siebie oddalone nawet o kilka kilometrów. W ciągu pierwszych kilku godzin zabawy długie wędrówki mogą być męczące i niewiele pomaga tu - jakkolwiek ciekawie zaprojektowany - system poruszania się. Nasza postać niczym rodowity Asasyn może wspinać się na formacje skalne, wykonywać dalekie skoki, czy w locie chwytać się krawędzi otoczenia.

W poruszaniu się pomaga nam też okoliczna flora, wśród której znajdziemy działające jak trampolina wielkie grzyby, duże liście wystrzeliwujące nas niczym katapulta, czy ruchome pnącza, po których możemy szybko dostać się na gałąź lub półkę skalną. Otoczenie jest wysoce interaktywne i warto poświęcić nieco czasu na rozeznanie się w „działaniu” poszczególnych roślin - jedne pomogą nam w podróży, kolejne zadziałają jak miny podczas walki, a dotknięcie jeszcze innych otworzy ukryte przejścia.

Wraz z rozwojem fabuły wędrówki stają się jednak nieco przyjemniejsze, ponieważ otrzymujemy możliwość oswojenia własnego Ikrana. Te latające stworzenia nie tylko pozwalają znacznie szybciej poruszać się między lokacjami, a także zapewniają znaczną przewagę w walce - z grzbietu naszego towarzysza możemy chociażby zasypać wrogów granatami, zanim się w ogóle zorientują, że są atakowani.

Ikran i Mroczne Konie znacznie usprawniają poruszanie się po mapie

W grze będziemy mogli wykonać szereg zadań zarówno fabularnych, jak i pobocznych - te ostatnie są jednak zdecydowanie najsłabszą stroną gry. Nie udało mi się trafić na ani jeden side-quest wciągający nas w jakąś ciekawą historię, a wiele z nich wymaga żmudnych podróży do odległych miejsc, w celu przeprowadzenia niewielkiego detektywistycznego śledztwa lub znalezienia konkretnego przedmiotu.

Wykonywanie misji pobocznych jest jednak z grubsza wymagane, aby zdobyć lepszy sprzęt i doświadczenie, co zwiększy poziom naszej postaci i pozwoli nam stawić czoła przeciwnikom w kolejnym zadaniu fabularnym (każde oznaczone jest sugerowanym levelem). Ciekawie jednak rozwiązano kwestie nagrody za wykonywanie zleceń. Na’vi są ludem żyjącym w kolektywie i nie znajdziemy tutaj waluty w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Zamiast tego wyznają zasadę, według której społeczność pomoże jednostce, jeśli jednostka pomoże społeczności.

Za pomyślne rozwiązywanie problemów miejscowych jesteśmy nagradzani punktami „wdzięczności klanu”, które możemy wymienić u wioskowych kwatermistrzów na nową broń i pancerze. Punkty możemy też zyskać zostawiając niepotrzebne przedmioty w specjalnym koszu na dary dla plemienia albo wykonując rozsiane po świecie aktywności poboczne. Każdy „handlarz” natomiast bez dodatkowych kosztów podzieli się z nami schematami, według których samemu możemy stworzyć sprzęt z zebranych materiałów.

Składnik składnikowi nierówny. Nasz Atlas Myśliwski zawiera wskazówki, jak zdobyć najbardziej wartościowy wariant danego zasobu

Mechanika craftingu również jest ciekawie rozbudowana. Na Pandorze znajdziemy wiele roślin i zwierząt, które dostarczą nam materiały podzielone na kilka kategorii. Zależnie od wielu zmiennych - znalezienie rzadszej odmiany danego zwierzęcia/rośliny zamiast występującej powszechnie, poprawne wykonanie mini-gry i zebranie składnika bez uszkadzania go, zdobycie składnika w idealnych warunkach pogodowych i tak dalej - zdobywamy surowce różnej jakości, a jakość użytych składników bezpośrednio przekłada się na wyższe lub niższe parametry stworzonego elementu ekwipunku.

Zobacz: Avatar Frontiers of Pandora - Poradnik, Solucja

Kiedy już rozwiniemy naszą postać do odpowiedniego poziomu, to wcale nie oznacza to, że możemy nawiązać równą walkę z okupantami. Wprost przeciwnie - frontalny atak na zawsze przeważające siły nieprzyjaciela to prosta droga do zobaczenia czerwonego ekranu „Game over”. Ataki nieprzyjaciół zadają nam duże obrażenia i chociaż przy odrobinie zaparcia i wykorzystania terenu na swoją korzyść jesteśmy w stanie wybić cały garnizon wrogów, to tytuł zdecydowanie premiuje skradanie, cichy sabotaż i unikalnie otwartej wymiany ognia.

Kiedy jednak już włączymy się w walkę, to produkcja oferuje nam do dyspozycji skromny, ale zróżnicowany arsenał broni. Pierwsze skrzypce gra tu „prymitywna” broń Na’vi, na którą składają się trzy typy łuków, miotacz oszczepów i nietypowa „paletka”, pozwalająca ciskać granatami na znaczną odległość. Każdy rodzaj sprawdza się w jednych sytuacjach lepiej, a w innych gorzej.

System walki jest prosty, ale wrogowie zawsze mają nad nami wyraźną przewagę

Przykładowo podstawowy długi łuk ma duży zapas strzał i pozwala wypuszczać je jedna za drugą, jednak zadaje stosunkowo niskie obrażenia i ma mały zasięg, natomiast ciężki łuk pozwala atakować ze znacznie większej odległości i z większą siłą, ale jego naciągnięcie zajmuje sporo cennego czasu. Oszczepy z kolei mogą z kolei unieszkodliwić nawet najpotężniejszego wroga, ale ich czas załadowania i bardzo ograniczony zasięg wymusza niebezpieczną konfrontację na krótkim dystansie.

Mamy też do dyspozycji kilka ludzkich broni na wyposażeniu ruchu oporu. Karabin szturmowy sprawdzi się do walki ze słabo opancerzonymi przeciwnikami na średnim dystansie, natomiast siejąca zniszczenie w bliskim starciu strzelba nie raz może nas ocalić, jeśli daliśmy się wrogom oflankować i podejść. Broń palna, jak jednak można się domyśleć, w przeciwieństwie do arsenału Na’vi jest głośna i jej użycie natychmiast zdradza naszą pozycję.

Sam system walki jest bardzo prosty i nie uświadczymy tutaj „siłowania się” z odrzutem broni, czy dogłębnej modyfikacji parametrów danego oręża. Zamiast tego wszelakie dodatki zapewniają różne bonusy np. do obrażeń zadawanych zwierzętom. Pewien unikat w naszym arsenale stanowi specjalny „pistolet”, pozwalający z niewielkiej odległości hackować infrastrukturę nieprzyjaciela.

Hakowanie przyjmuje formę prostej mini-gry zręcznościowej

Włamywanie do systemu łączy się z prostą mini-grą, w ramach której musimy dotrzeć do końca labiryntu przed upływem czasu. Zdecydowanie bardziej preferuję w grach takie „zręcznościowe” wyzwania podczas łamania zabezpieczeń niż pełnoprawne łamigłówki, nierzadko niepotrzebnie zwalniające tempo akcji.

Okazji do użycia narzędzia hakcerskiego będzie natomiast natomiast mnóstwo, ponieważ na dostępnym w grze terenie znajdziemy liczne placówki górnicze ziemian, które możemy sabotować i powstrzymać skażenie okolicznego terenu (powodujące, że okoliczna roślinność staje się niezdatna do wykorzystania w craftingu). Jest to mechanika wprost przeniesiona z Far Cry, gdzie w podobnym stylu podbijaliśmy posterunki i twierdze przeciwników.

Jednocześnie deweloperzy zastosowali tutaj ciekawy zabieg stylistyczny. O ile większość terenów Pandory cieszy nas nasyconymi, żywymi barwami, tak w pobliżu placówek górniczych teren robi się niemal całkowicie czarno-biały i wyprany z kolorów. Od razu przywiodło mi to na myśl grę The Saboteur z 2009 roku, gdzie użyto bardzo podobnego rozwiązania.

Ziemia wokół ludzkich placówek jest jałowa i pozbawiona życia. Po zniszczeniu instalacji znów nabiera kolorów

Cechą Avatar: Frontiers of Pandora, która naprawdę mnie zachwyciła, i za którą deweloperom należą się najwyższe słowa uznania, jest oprawa graficzna. Dostępne w grze lokacje wyglądają pięknie, a efekty świetlne prezentują najwyższą klasę. Niemal każde ujęcie z gry, po delikatnym retuszu, mogłoby służyć jako tapeta na pulpit dla fana fantastyki naukowej.

Chmury zasłaniające słońce i rzucające cień na ziemię, promienie światła przebijające się przez korony drzew albo skalny otwór, fantazyjne formacje skalne na stepie i dziwaczna, obca przyroda w sercu dżungli - podróżując po Pandorze i wykonując misje niejednokrotnie zatrzymywałem się i po prostu podziwiałem widoki. Wzmacnia to pro-ekologiczne przesłanie tytułu, bo o naturalne piękno planety naprawdę chce się walczyć.

Na koniec wypada też wspomnieć słowo o optymalizacji tytułu. Na moim komputerze produkcja chodziła płynnie i bez zacięć przy domyślnej mieszance średnich i wysokich ustawień, co zapewniało płynną i przyjemną rozgrywkę. Jednocześnie nie natrafiłem też na żadne poważne błędy i jedynie raz produkcja „wysypała” mi się do pulpitu. Pod tym względem deweloperzy stanęli na wysokości zadania, dostarczając w dniu premiery produkt w przyzwoitym stanie technicznym.

Gotowanie to kolejna drobna, ale istotna mechanika. Z pustym żołądkiem zdrowie naszej postaci nie odnawia się automatycznie, a sprint trwa krócej

Avatar: Frontiers of Pandora to bardzo przyjemna gra. Łączy w sobie „partyzancki” gameplay Far Cry z elementami popularnych ostatnio symulatorów przetrwania, a przy tym jest nie tylko gratką dla fanów uniwersum, ale może też stanowić doskonały wstęp do tego świata. Dużo zabawy będą mieli też entuzjaści trybu fotograficznego, ponieważ wirtualna planeta z jej nietypową fauną i florą to idealny plener na artystyczną sesję zdjęciową.

Ocena: 8/10

Plusy:
+ Rozbudowane mechaniki craftingu
+ Przepiękny projekt świata
+ Prosta, choć przyjemna fabuła
+ Dobra optymalizacja na komputerach
Minusy:
- Mało interesujące zadania poboczne
- Często musimy odbywać długie i nużące podróże
- Niezbyt wysokiej jakości voice acting

Recenzja została przygotowana na podstawie egzemplarza dostarczonego nieodpłatnie przez wydawcę.

Read this next