Skip to main content
Jeśli klikniesz link i dokonasz zakupu, możemy otrzymać małą prowizję. Zobacz politykę redakcyjną.

Do tych gier wracam co roku. W 2024 chcę wreszcie z tym skończyć

Moje noworoczne postanowienie.

2023 rok był dla mnie niezwykle obfity w nowe gry wideo - to miła odmiana po kilku latach marazmu na rynku cyfrowej rozrywki. A jednak, pomimo natłoku premier i obowiązków, znalazłem czas, by zagrać w kilka starszych produkcji, do których wracam rok w rok. Ale mam wrażenie, że to zła tradycja i zamierzam z nią wreszcie skończyć.

Wśród gier, do których często wracam, od lat znajdują się trójwymiarowe produkcje z serii Fallout, a więc część trzecia, czwarta oraz tak zwane „trzy i pół”, czyli Fallout: New Vegas. Poprzednie, izometryczne odsłony postapokaliptycznego RPG-a - mimo że mają w moim sercu szczególne miejsce - nie zestarzały się najlepiej i nie dają mi już tej radości, co kiedyś. Co innego Fallouty wydawane pod szyldem Bethesdy - pomimo problemów ze stabilnością, graficznych glitchy i drewnianych animacji, postnuklearne Pustkowia to miejsce, do którego kocham wracać.

W serii Fallout warto zaglądać za każdy kamień

Eksplorowanie tych światów jednocześnie wycisza mnie oraz ekscytuje. Z jednej strony struktura gry pozwala bez skrępowania przemierzać mapę wzdłuż i wszerz, z drugiej strony jednak na każdym kroku można natknąć się tam na jakąś przeszkodę (lub nagrodę). Duża tu zasługa warstwy artystycznej - projektu świata, narracji środowiskowej, czarnego humoru i hipnotyzującej muzyki. Uczynienie eksploracji tak uzależniającą i satysfakcjonującą to niewątpliwy sukces twórców ze studia Bethesda, którego - moim zdaniem - nie udało im się powtórzyć w ich najnowszej produkcji - Starfield.

Nie wstydzę się też przyznać, że raz w roku lubię zainstalować na swoim komputerze The Sims 2 - nie żebym uważał tę część za szczególnie dobrą grę, ani nawet najlepszą z serii. Po prostu mam z nią dużo ciepłych wspomnień. Gdy byliśmy nastolatkami, ja i moja siostra lubiliśmy nagrywać w grze filmy, które potem montowaliśmy, dodawaliśmy do nich dialogi i muzykę, a następnie zmuszaliśmy rodziców, by je oglądali. Ci oczywiście konsekwentnie wykonywali swój rodzicielski obowiązek, bijąc brawa i udając zachwyt.

Oczywiście, jak wszystkie normalne dzieci, lubiliśmy też zmuszać naszych simów do pływania w basenach bez drabinek, póki nie umierali z wycieńczenia

W dorosłym życiu wracam do The Sims 2, by odwzorowywać tam moją obecną sytuację. Staram się odzwierciedlić swoje mieszkanie i podobnie je urządzić, stworzyć bliźniacze podobizny siebie i mojej dziewczyny, znaleźć nam zawody zbliżone do obecnych, a potem przez parę godzin patrzę, jak radzą sobie w wirtualnej rzeczywistości. Może stoi za tym potrzeba spojrzenia na swoje życie z dystansu, aby sprawdzić czy wszystko działa, jak powinno? Tak czy inaczej, po jednej takiej sesji odinstalowuję The Sims 2 i zapominam o grze na kolejne dwanaście miesięcy.

Demo pierwszej części Half-Life było jedną z pierwszych gier, w jakie zagrałem. A że nie miałem ich dużo, to zagrywałem się w nie bez końca - nie przesadzę, pisząc, że skończyłem je przynajmniej sto razy. A jednak to wydana sześć lat później „dwójka” gości na ekranie mojego komputera każdego roku. Bo mimo że obie były rewolucyjne, to przepaść między nimi była tak duża, że po prostu nie byłem już w stanie wrócić do pierwszej odsłony i wciąż bawić się tak dobrze, jak wcześniej.

Z racji, że nie jestem fanem VR-u, Half-Life: Alyx przeszedłem z modem, który przenosi grę na płaski ekran. Pomimo paru błędów, było to naprawdę przyjemne doświadczenie.

Podejrzewam jednak, że to nałogowe wracanie do Half-Life 2 bierze się z faktu, że niczym agent specjalny Fox Mulder bardzo „chcę wierzyć” - wierzyć, że któregoś dnia, po zakończeniu drugiego epizodu, czekać będzie na mnie kontynuacja przygód Gordona Freemana. I kto wie, może teraz, gdy bardzo udane Half-Life: Alyx przypomniało ludziom o tej (nie)zapomnianej marce, Gabe Newell da wreszcie zielone światło na powstanie „trójki”, sprawiając mi tym samym najlepszy możliwy prezent.

Zacząłem jednak od postanowienia, że chcę z tymi powrotami do starych gier skończyć. Pierwszym z powodów jest oczywiście czas. Bo mimo że granie we wspomniane produkcje sprawa mi masę frajdy, to potem zawsze przychodzi uczucie, że tych parę chwil mogłem przecież spożytkować na zrobienie czegoś nowego, oryginalnego. Może nie na zwiedzanie świata - czego nie znoszę - ale choćby przejście którejś produkcji z mojej pokaźnej kupki wstydu.

O mojej wstydliwej kupce wstydu pisałem już jakiś czas temu. Niestety, od tego czasu nie tylko nie zmalała, ale i wyraźnie urosła.

Ale to nie czas jest moim największym wrogiem, ale siła sentymentu, która - mam wrażenie - każe mi każdą nową grę odnosić wciąż do tych produkcji z przeszłości. Samo w sobie takie porównywanie nie jest szkodliwe, ale sentyment ma to do siebie, że zniekształca wspomnienia - odwraca uwagę od tego, co niedoskonałe i zwraca ją w stronę tego, co pozytywne. Kończy się to idealizowaniem przeszłości i problemem z docenieniem tego, co przynosi nowy dzień.

Zastanawiam się, czy na przykład Starfield - którego uważam za grę niezłą, ale na pewno nie taką, do której chciałbym kiedyś wrócić - podobałby mi się bardziej, gdybym myślami nie wracał nieustannie na Pustkowia? Albo czy doceniłbym bardziej grę Cocoon, gdybym od Jeppe Carlsena nie oczekiwał czegoś w stylu Limbo i Inside (jego poprzednich gier, które uwielbiam, i do których również dość często wracam)? I właśnie po to, aby się tego dowiedzieć, postanawiam w tym nowym, 2024 roku zrobić sobie detoks od gier z przeszłości. Czytelników natomiast, którzy mają podobny problem, zachęcam do wzięcia udziału w moim eksperymencie.

Read this next