Skip to main content
Jeśli klikniesz link i dokonasz zakupu, możemy otrzymać małą prowizję. Zobacz politykę redakcyjną.

Suicide Squad: Kill the Justice League - Recenzja

Zabójcy dobrej zabawy.

Suicide Squad: Kill the Justice League nie jest grą, na którą czekali fani Arkhamverse. Na pewno nie w obecnej, obdartej z zawartości formie. To tytuł obarczony problemami modelu live-service: do bólu uproszczony, powtarzalny i pozbawiony choćby jednego wybitnego elementu, który przyciągnąłby graczy na dłużej. Pośród nużących misji i wysypiska lootu da się jednak znaleźć kilka zalet, dzięki którym czas przed ekranem upłynie nieco milej.

Produkcja studia Rocksteady robi dobre pierwsze wrażenie. Po pomyślnym podłączeniu się do serwerów - gra wymaga połączenia z siecią nawet, gdy bawimy się sami - trafiamy do zrujnowanego miasta Metropolis. Przejrzysty samouczek w kilka minut przedstawia najważniejsze mechaniki, aby chwilę później rzucić nas w wir walki i cofnąć w czasie do miejsca, gdzie zaczęło się całe zamieszanie - szpitala psychiatrycznego Arkham Asylum.

Tam poznajemy głównych bohaterów: Harley Quinn, Boomeranga, Deadshota i króla Sharka. Na Ziemi trwa inwazja kosmitów kierowana przez złowieszczego Brainiaca, dlatego rządowa agencja Argus sięga po radykalne środki i z pomocą podstępu rekrutuje pechową czwórkę do swoich szeregów. Niestety Metropolis jest już w kompletnym chaosie, a Liga Sprawiedliwości dała się zrobić w bambuko i pomaga najeźdźcom w wyłapywaniu resztek populacji. Losy świata zależą więc od złoczyńców, którym spieszno bardziej do zemsty, aniżeli heroicznych popisów.

Postacie najlepiej wyglądają z bliska.

Zabawni bohaterowie to nie wszystko. Przydałaby się jeszcze dobra opowieść

Historię opowiedzianą z perspektywy „tych złych” można by poprowadzić na wiele sposobów, ale scenarzyści z Rocksteady - zapewne ograniczeni budżetem i wymogami gry-usługi - postawili na spore uproszczenia i kilka mało zaskakujących zwrotów akcji. Dlaczego tytułowy Legion nie wykorzystał żadnej okazji do uwolnienia się ze smyczy agencji? I dlaczego decyzja o wymordowaniu całej Ligi Sprawiedliwości przychodzi wszystkim z taką łatwością? Gra co chwilę pokazuje, że to pozbawione własnej woli ofiary Brainiaca, a jednak każdy traktuje ich jak spuszczone ze smyczy bestie, które sieją chaos dla własnej korzyści. Twórcy uznali, że superbohaterów należy nienawidzić, ale nie dają ku temu żadnych sensownych powodów. Średnio co kilka minut w głowie pojawiało mi się pytanie: „czy nie rozsądniej byłoby znaleźć sposób na - no nie wiem - uratowanie ich?”. Oczywiście takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę, bo trzeba by też wymyślić grze jakiś nowy, mniej atrakcyjny tytuł.

Fabuła jest więc prosta i przewidywalna, ale nie męczy. Opowieść poznajemy bowiem głównie poprzez naprawdę dobrze wyreżyserowane i zagrane przerywniki filmowe. To zdecydowanie najmocniejszy element całej gry. Humorystyczne wstawki występują w niemal każdej linijce dialogu, ale nie przypominam sobie sceny, przez którą skręcałbym się z żenady. Spora w tym zasługa głównej obsady, którą po prostu dobrze się słucha i ogląda. Co prawda członkom Legionu brakuje psychologicznej głębi - nikt nie przeżywa tu duchowego oczyszczenia ani nie dąży do odkupienia swoich win - ale grze wychodzi to na dobre. Protagoniści wydają się dzięki temu bardziej autentyczni i naprawdę da się ich polubić, nawet jeśli co chwilę powtarzają te same dowcipy. Suicide Squad mogłoby być bardzo ciekawym doświadczeniem na pograniczu filmu i gry wideo, gdyby tylko Rocksteady nie postanowiło pójść inną ścieżką. Taką dziurawą, zabłoconą i prowadzącą w kółko po mało atrakcyjnej okolicy.

Głupkowaty humor Legionu Samobójców z pewnością nie przypasuje każdemu.

Strzelanie daje sporo frajdy, ale szybko się nudzi

Jako że jednak mamy do czynienia z grą-usługą, wypadałoby tu robić coś więcej od oglądania ładnych cutscenek. Jeśli nie gramy w czteroosobowym składzie, poza misjami i walką możemy swobodnie przełączać się między członkami Legionu. Każdy wyróżnia się własnym stylem walki: Harley atakuje młotem, Boomerang rzuca zawsze powracającym… bumerangiem, Shark roznosi oponentów pięściami, a Deadshoot strzela z podręcznego działka. Do wyboru mamy też standardowe bronie, jak strzelby, snajperki, karabiny czy pistolety, które wraz z rozwojem fabuły możemy wzbogacić o moc zamrażania, palenia lub zatruwania przeciwników.

Wszystko to w teorii powinno zachęcać do kombinowania, ale już po pierwszych kilku misjach dorwałem się do potężnych unikalnych broni, które wystarczyły mi do samego końca gry. Szybko dotarłem więc do momentu, w którym zdobywanie kolejnych porcji lootu, niezależnie jak bardzo by się nie świecił, nie było w żadnym stopniu ekscytujące. Równie blado wypada system craftingu, opierający się na schematach i zasobach zdobywanych podczas misji. Po co bawić się w zbieranie i wytwarzanie złomu, skoro sprzęt zdobyty w ramach fabuły i tak jest lepszy?

Kolejna bezużyteczna broń do kolekcji. Ale przynajmniej legendarna!

Sama walka jest już o wiele bardziej ekscytująca, przynajmniej przez pierwsze kilka godzin zabawy. Szybko okazuje się bowiem, że armia Brainiaca składa się ze sklonowanych amatorów, którzy celują gorzej niż wyglądają (a ładni nie są). W skrócie wygląda to tak: wpadamy na grupę wrogów, najczęściej zasłoniętych tarczą odpierającą pociski, po czym używamy na zmianę podstawowego ataku i broni dystansowej. Pierwszy cios wyrzuca ich w powietrze, a dwa strzały kończą robotę. Od śmierci ratuje nas bariera, którą ładujemy poprzez - uwaga - wykonanie tej samej sekwencji na odwrót.

W międzyczasie jesteśmy zasypywani masą wielkich kolorowych liczb, które doładowują nas dopaminą i motywują do kolejnych ataków. W późniejszym etapie gry dochodzą do tego jeszcze kontry (opcja na przerwania ataku wroga), dwie ładowane superumiejętności umożliwiające wyeliminowanie nawet kilkunastu oponentów naraz, czy wspomniane wcześniej ulepszenia broni. Z czasem poznajemy też nowych przeciwników, np. snajperów, helikoptery czy czołgi, ale finalnie każda walka wygląda niemal identycznie.

Sam system strzelania jest mimo wszystko całkiem przyjemny. Roztrzaskiwanie wrogów za pomocą potężnej strzelby daje satysfakcję, a towarzysze sterowani przez boty potrafią być bardzo użyteczni, głównie dzięki odwracaniu uwagi wrogów. Pomijając krzykliwe liczniki obrażeń, interfejs jest wystarczająco przejrzysty: najważniejsze informacje, takie jak poziom życia, rodzaj broni, cel misji czy minimapa, wyświetlają się w rogach ekranu. Nieco gęściej robi się podczas rozgrywki w sieci, gdy gra wyświetla dodatkowo komunikaty od innych graczy.

Starcia potrafią być bardzo chaotyczne, ale łatwo się w nich odnaleźć.

Poruszanie się po mieście to świetna zabawa. Gdyby tylko jeszcze było w nim co robić...

Bohaterowie Suicide Squad wyróżniają się nie tylko stylem walki, ale i sposobem poruszania się. Całe szczęście ten element wyszedł twórcom bardzo dobrze, bo na przelatywaniu od punktu A do punktu B spędzimy niemal tyle samo czasu, co na walce. Metropolis zwiedzamy głównie z powietrza, skacząc od dachu do dachu i odbijając się od wieżowców. Harley wykorzystuje do tego linę przywiązaną do drona, Boomerang ma moc teleportacji, Deadshot lata na odrzutowym plecaku, a król Shark dosłownie pływa w powietrzu. Do zestawu dochodzą jeszcze krótkie doskoki, dzięki którym w kilka sekund możemy pokonać sporą odległość w widowiskowym stylu. Wysokich budynków nie brakuje, więc z przeciwnikami po drodze walczymy bardzo rzadko. Mniej więcej w połowie gry otrzymujemy opcję szybkiej podróży do głównej bazy, ale resztę mapy trzeba zwiedzać z powietrza.

Miasto zwiedzamy niestety wyłącznie w celu popchnięcia fabuły lub wykonania tzw. misji wsparcia, w których odblokowujemy nowe bronie, ulepszenia, moce i tak dalej. W tym momencie Suicide Squad pokazuje swoje najgorsze oblicze. Nie prowadziłem dogłębnych badań, ale jestem pewny, że absolutnie każda misja opiera się na zabijaniu przeciwników. Wśród atrakcji do wyboru mamy więc obronę punktu przed przejęciem, zabójstwo konkretnego celu, ratowanie i upychanie ludzi do autobusu czy niszczenie kosmicznych generatorów. Twórcom udało się nawet wykopać z grobu powszechnie znienawidzone misje eskortowe, w których torujemy drogę dla najwolniejszego pojazdu, jaki kiedykolwiek jeździł po Metropolis.

Na ulicach miasta znajdziemy nikogo oprócz wrogów.

W dużym skrócie: tych zadań po prostu nie chce się wykonywać. Są nudne, powtarzalne i niemal bezużyteczne, bo grając na średnim poziomie trudności (do wyboru są trzy) ani razu nie odczułem, żeby jakaś nagroda zwiększyła moje obrażenia czy szansę przeżycia. Jedynym powiewem świeżości są misje fabularne, w których polujemy na Ligę Sprawiedliwości. Niestety i ten segment wypada co najwyżej średnio, ponieważ każda walka z bossem (nawet finałowym!) opiera się na tym samym schemacie, czyli unikaniu ataków i czekaniu na okazję do kontry. Najważniejszym starciom kompletnie brakuje patosu - nie ma tu widowiskowych finisherów czy poruszających scen śmierci, a jedynie krótkie animacje nagrane jakby od niechcenia. Dla wielu będzie to zapewne profanacja uniwersum DC, choć osobiście stawiałbym raczej na niedbalstwo deweloperów.

Wyraźne objawy lenistwa widać też w obszarze rozwoju postaci. Każdy członek Legionu ma oddzielny pasek doświadczenia, który rośnie tylko w momencie, gdy za sterami zasiada gracz. Jeśli gramy sami, najprawdopodobniej rozwiniemy maksymalnie jedną lub dwie postacie. Nie ma to jednak większego znaczenia, ponieważ większość umiejętności to tylko pasywne bonusy, ograniczające się do zwiększenia obrażeń, osłony lub szansy na trafienie krytyczne. Część z nich aktywujemy dopiero po dobiciu do konkretnego „licznika kombinacji”, który z kolei ładujemy poprzez zabijanie wrogów. Właściwie trudno ten system nazwać drzewkiem, bo choć w teorii mamy trzy różne kategorie zdolności do wyboru, to każdą odblokowujemy po kolei. Pod koniec gry odniosłem wrażenie, że żaden z odblokowanych bonusów nie przydał mi się ani razu, a przynajmniej nie w zauważalnym stopniu.

Drzewko umiejętności tylko sprawia pozory rozbudowanego. Przydatne bonusy można policzyć na palcach jednej ręki.

Suicide Squad ma jedną znaczącą przewagę nad wieloma produkcjami AAA z zeszłego roku. Gra działa, i to nawet mimo wymogu ciągłego połączenia z siecią. W ciągu 14 godzin spędzonych w kampanii fabularnej ani razu nie uświadczyłem komunikatu o rozłączeniu z serwerami, a na błąd natknąłem się raz, gdy kilku przeciwników postanowiło zrezygnować z walki na rzecz nieruchomego wpatrywania się w ścianę budynku. Wydaje się też, że produkcja ma pewien problem z doczytywaniem tekstur - przynajmniej w wersji na PC - przy przechodzeniu z zamkniętej lokacji do otwartego świata, ale nie zaliczyłbym tego do kategorii problemów psujących zabawę. Od czasu do czasu pojawiał się również stuttering (krótkie przycięcia), całkowicie niezależny od tego, co aktualnie działo się na ekranie. Osobiście uważam to za drobnostkę, ale ktoś bardziej wyczulony może się zirytować.

Nie wątpię, że Suicide Squad może być świetną propozycją na wspólny wieczór z grupką znajomych. Z drugiej jednak strony - bądźmy ze sobą szczerzy - w dobrym towarzystwie to nawet i gra w bierki nabiera rozpędu. Produkcja Rocksteady nie ma w sobie tej samej magii kooperacji co Left 4 Dead czy Borderlands. Nie jest też w połowie tak szalona i wypełniona absurdem jak starsze odsłony Saints Row. Czasem pada tutaj brzydkie angielskie słowo rymujące się z „mak”, innym razem komuś wybucha głowa lub odlatuje palec, ale wszystko to wydaje się zbyt sterylne, jakby twórcy próbowali jednocześnie dotrzeć do każdej kategorii wiekowej.

W sklepie gry znajdziemy sporo ciuszków. Co prawda nie mają wpływu na rozgrywkę, ale przynajmniej ładnie wyglądają.

Podsumowanie

Niewykluczone, że braki w zawartości i problemy balansu uda się poprawić w nadciągających sezonach. Zakończenie wątku fabularnego stworzyło deweloperom sporo przestrzeni na obszerny karnet bojowy z nowymi misjami, postaciami i możliwościami farmienia sprzętu. Na ten moment jednak Suicide Squad: Kill the Justice League jest tylko prostą strzelanką z nieskomplikowaną fabułą, powtarzalnymi aktywnościami i grupką zabawnych złoczyńców. Od produktu AAA w tak kultowym uniwersum wypada oczekiwać znacznie więcej.

Ocena: 5/10

Plusy:
+ Świetnie odegrani i zaprojektowani główni bohaterowie
+ Przyjemny system walki i poruszania się
+ Porządnie wyreżyserowane przerywniki filmowe. Niektóre sceny zapadają w pamięć
+ Główny wątek się nie dłuży, o ile nie utkniemy w pętli misji pobocznych
Minusy:
- Wymóg połączenia z siecią nawet w rozgrywce singleplayer
- Prosta i przewidywalna fabuła
- Powtarzalne i monotonne zadania
- Mała różnorodność przeciwników
- Schematyczne starcia z bossami
- Loot i system wytwarzania wydają się zbędne
- Rozwój postaci jest ledwo odczuwalny

Suicide Squad: Kill the Justice League - recenzja została przygotowana na podstawie egzemplarza dostarczonego nieodpłatnie przez wydawcę.

Read this next