Skip to main content

Nintendo Switch na nowo nauczył mnie czerpać przyjemność z gier

Nie ma pucharków, nie ma parcia.

Źródło zdjęcia: www.nintendo.com

OPINIA | Bez względu na wiek można czasem poczuć zmęczenie związane z graniem oraz rosnącą niechęć do naszego ulubionego hobby. Wpływ na spadek zainteresowania grami może mieć wiele czynników - nadmiar innych zajęć, przesyt treścią, zmiany trybu życia. Ostatnimi czasy sam padłem ofiarą niższego „grapetytu”, na szczęście Nintendo Switch otworzyło mi oczy na przyczyny problemu.

Przygotowując się do napisania tego tekstu, poczytałem nieco o doświadczeniach innych graczy, ponieważ nie mogę być jedyną osobą, której hybrydowa konsolka pomogła przezwyciężyć obniżenie zainteresowania elektroniczną rozgrywką. To wbrew pozorom poważna sprawa, ponieważ granie jest ważną częścią mojego życia - tak prywatnego, jak i zawodowego - i nie wyobrażam sobie z niego rezygnować.

Coś się zmieniło

Ostatnio coraz częściej łapałem się na tym, że nie nie potrafię już zanurzać się w wirtualnych światach jak dawniej, a wręcz zmuszam się do wieczornych sesji przy konsoli czy komputerze. Nie zauważyłem nawet, że w pewnym momencie zacząłem kompulsywnie przeskakiwać pomiędzy kilkoma-kilkunastoma tytułami, spędzając przy każdym dosłownie tylko kilka minut.

Było mi trudno usiedzieć przy jednej grze dłużej niż kilkanaście minut

Myślałem, że może to kwestia wieku albo natłoku zmartwień dnia powszedniego, co zresztą pokrywałoby się z tym, co przeżywa wielu innych graczy po trzydziestce. Na Reddicie i innych forach bez problemu znajdziemy poświęcone temu zagadnieniu wątki i dziesiątki komentarzy. Powtarzającym się motywem jest brak czasu i sił, które najczęściej pochłaniane są przez pracę na etacie, obowiązki rodzinne, wychowywanie dzieci oraz zajmowanie się gospodarstwem domowym.

Czułem jednak, że żadna z powyższych narracji do mnie nie pasuje, a chcąc wyeliminować problem, musiałem znaleźć jego źródło. Zacząłem wracać do starszych tytułów, które darzę największym sentymentem i które najmilej wspominam ze „starych dobrych czasów”, ale okazało się, że to na nic. Po krótkim zastrzyku serotoniny, jaki dawało mi uruchamianie gier z PS1, PS2, a nawet Atari 2600, szybko wracałem do punktu wyjścia.

Zaczynałem tracić nadzieję i powoli godziłem się z tym, że może pora poszukać sobie innego zajęcia, ale coś podszepnęło mi, by najpierw sięgnąć po Switcha. Wcześniej nieco się opierałem - z konsolą Nintendo miałem co prawda sporo do czynienia, ale nie widziałem w niej sprzętu dla siebie. Ale wiecie co? To była najlepsza decyzja, którą podjąłem w swojej gamingowej karierze, a „Pstryk” dosłownie uratował moją pasję do gier i to na dwa różne sposoby.

Długość sesji ma znaczenie

Przeglądając posty innych graczy, którzy mieli podobne doświadczenia, natknąłem się na wiele wpisów mówiących o krótkich sesjach, do których Switch i dedykowane mu gry są wręcz stworzone. Zebranie multiplayerowej ekipy w celu wspólnego wykonania questów w praktyce często wymaga od nas sporych nakładów czasu, co w przypadku moim i moich znajomych oznacza zwykle, że po około godzinie ktoś musi już lecieć, bo ma inne sprawy na głowie lub zwyczajnie musi się już kłaść spać.

Animal Crossing: New Horizons nadaje się zarówno do krótkich sesji, jak zabawy ze znajomymi

W efekcie podświadomie staramy się wyciągnąć z rozgrywki jak najwięcej i zamiast czerpać przyjemność ze wspólnego grania, „rushujemy” od zadania do zadania, od bossa do bossa, by nabić jak najwięcej doświadczenia i zebrać jak najwięcej dropów. Trudno też się zrelaksować, gdy zegar odlicza minuty do końca zabawy. Ponadto nie chce się robić zadań na własną rękę, bo oznacza to rosnące dysproporcje w buildach naszych postaci.

Z kolei gry singlowe, w które gram najczęściej, to w głównej mierze rozbudowane tytuły RPG, wymagające sporo uwagi i czasu na zanurzenie się w świecie wykreowanym. Ciężko mi sobie wyobrazić, że odpalam Baldur's Gate 3 na mniej niż dwie godziny, a udana zabawa często wiąże się z koniecznością przeznaczenia na nią całego wieczoru. Skutkuje to tym, że nawet nie siadam do gry, jeśli czuję, że nie będę mógł posiedzieć przy niej tyle, ile bym chciał.

Nawet jeśli to zrobię, to przedwcześnie zakończona zabawa pozostawia mnie z poczuciem niespełnienia i jakiejś goryczy, przez co jeszcze bardziej mam ochotę unikać tego typu doświadczeń. Jak zauważyło wielu internautów, gry na Switcha są skonstruowane nieco inaczej i znacznie łatwiej jest przysiadać do nich na krótkie, półgodzinne sesje. Nawet takie molochy jak The Legend of Zelda: Breath of the Wild sprawiają wrażenie skrojonych pod granie na doskok.

Breath of the Wild łączy rozbudowany świat z relaksującą rozgrywką

Moim ulubionym przykładem jest jednak Diablo 2 Resurrected - często odmawiałem sobie gry, gdyż potrzeba na nią sporo czasu (jeśli chcemy osiągnąć znaczące postępy). Switch zmienił wszystko, ponieważ dzięki cross-progresji mogę w dowolnej chwili odejść od konsoli i kontynuować zabawę na handheldzie. Teraz często robię „Baal Runy” podczas oglądania serialu z żoną albo biegam po krowim poziomie do snu, leżąc w łóżku.

Dzięki takiej zagrywce pozbyłem się też stresu, że w którymś momencie trzeba wstać i iść do sypialni, robiąc przy tym hałas i budząc wszystkich w domu. Jednak mobilność sprzętu oraz - w wybranych przypadkach - mozliwość kontynuowania rozgrywki na innych platformach to nie wszystko. W końcu gdyby chodziło tylko o to, to grałbym przed snem na telefonie lub wysłużonej Vicie.

Diabeł tkwi w trofeach

Największą zaletą grania na Switchu okazał się dla mnie... brak osiągnięć w grach na tę platformę. To zresztą jeden z głównych powodów tego, że dotąd nie traktowałem konsoli Nintendo nazbyt poważnie i niespecjalnie zależało mi na tym, by nabyć egzemplarz na własność. Choć czasem wstyd mi się do tego przyznać, to zdobywanie wszelkiej maści pucharków było dla mnie bardzo ważnym elementem zabawy.

Wstyd, ponieważ w głębi serca nie lubię grać pod osiągnięcia, ale mimo przekonań pokusa podbijania wyników zawsze okazywała się silniejsza, co tak naprawdę strasznie zniszczyło mi zabawę przy wielu tytułach. Widocznie wypierałem te myśli i dopiero granie na Switchu otworzyło mi oczy na to, co sam sobie robiłem. Oczywiście można przejść grę raz bez stresu, a trofea zdobywać dopiero później przy kolejnych podejściach, ale przez brak czasu nie wydawało mi się to odpowiednim pomysłem.

Multiplatformowa cross-progresja pomogła mi wrócić do Diablo 2 Resurrected

Dochodziło już do tak ekstremalnych sytuacji, jak próby zdobycia wszystkich osiągnięć przy pierwszym przejściu Life is Strange, ponieważ bałem się, że nie będę miał czasu na drugie. A to przecież cudowna gra o wyjątkowej atmosferze, której zdecydowanie nie powinno się poznawać w ten sposób. Ja wolałem jednak od razu zebrać wszystkie fotografie, zamiast skupiać się na historii i jej bohaterach.

Przykłady mógłbym mnożyć - od Dark Souls, które po prostu muszę mieć ukończone na 100 procent i to najlepiej w każdej wersji i na każdej platformie, aż po Spyro The Dragon Reignited Trilogy, gdzie nawet nie chciałem zbierać pucharków, a ostatecznie i tak kompulsywnie czyściłem każdy poziom z poradnikiem otwartym na telefonie. To zresztą powracający motyw - stałe zaglądanie do smartfona, bo przecież mogłem przeoczyć jakiś sekret.

Tymczasem okazało się, że gdy nie ma trofeów, to nie ma też parcia na nie, nie ma stresu i presji. W końcu mogę skupić się na tym, co kocham najbardziej - na graniu w wyjątkowe gry. Nadal mam ochotę zebrać i wymaksować wszystkie materie w Final Fantasy 7, ale nie robię już tego, by dostać nic nieznaczący pucharek. Nagle nie mam też potrzeby przebrnięcia przez grę jak najszybciej, ponieważ zaraz muszę zacząć zabawę od nowa, by tym razem na randkę zabrać Barreta.

Cloud już nigdy więcej nie zabierze tego pana na randkę w Gold Saucer

W końcu zacząłem grać w swoim tempie, na własnych zasadach, a nie dostosowując się do wyimaginowanej przez deweloperów ścieżki zmuszającej mnie do robienia kilku zapisów i cofania się o kilkadziesiąt godzin, by ukończyć wątek nieinteresującej mnie frakcji. Jednocześnie cała magia wróciła jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele szkody wyrządziłem sobie chorobliwą pogonią za osiągnięciami.

Co więcej, granie na dużych konsolach również stało się inne. Bogatszy o zdobytą wiedzę, zwyczajnie przestałem skupiać się na nieistotnych rzeczach i teraz po prostu cieszę się doświadczeniem, jak za dawnych lat. Znów zacząłem zwracać większą uwagę na oprawę graficzną i muzykę, scenariusz i gameplay, na atmosferę czy przekaz gry, znów zacząłem kochać swoje hobby.

W mediach społecznościowych co rusz natrafiam na głosy mówiące, że Nintendo powinno w końcu podążyć ścieżką Sony i Microsoftu, stać się „bardziej nowoczesne” przez wprowadzenie systemu osiągnięć. W pełni rozumiem argumenty graczy, którzy marzą o takich rozwiązaniach, bo uwielbiają je zdobywać, jednak osobiście zdecydowanie wolałbym, aby nigdy do tego nie doszło. Pokusa mogłaby okazać się zbyt silna, a nie chcę wracać do czegoś, co praktycznie wygasiło moją pasję do gier.

Zobacz także