Skip to main content
Jeśli klikniesz link i dokonasz zakupu, możemy otrzymać małą prowizję. Zobacz politykę redakcyjną.

Kolekcjonuję gry i próbuję nie zbankrutować. Mam na to sposoby

Renesans retrogrania podbija ceny.

Kolekcjonuję gry i konsole od ponad dziesięciu lat. Zaczęło się niewinnie, od klasycznego „szaraka” - czyli pierwszego PlayStation - kupionego za grosze na targu rupieci, a obecnie posiadam ponad 250 tytułów w fizycznych wydaniach i niemal 30 konsol. Pasją zaraził mnie dziadek, który z kolei kolekcjonował stare radioodbiorniki, a mały Maciek również chciał takie hobby. O radiach do dziś nie mam zielonego pojęcia, ale na grach znam się całkiem nieźle.

Na przestrzeni ostatniej dekady rozkwitła prawdziwa moda na retro. Wejście niszowego hobby do mainstreamu ma oczywiście swoje plusy, bo dzięki temu dostajemy wspaniałe gadżety, takie jak The A500 Mini, a części zamienne do oryginalnych sprzętów są dostępne łatwiej niż kiedykolwiek.

Nie można również zapominać o znacznym pobudzeniu sceny archiwizacyjnej, dzięki której porzucone przez twórców lub właścicieli praw tytuły (tzw. abandonware) zostają zabezpieczone przed całkowitym zaginięciem. Jest to oczywiście „szara strefa”, jednak sam cel uważam za jak najbardziej szczytny.

Spieszmy się kupować konsole, bo tak szybko drożeją (Fot. Archiwum autora)

Cała sytuacja ma jednak drugą stronę. Popyt generuje podaż, a jeśli liczba dostępnych na rynku towarów jest ograniczona (i z roku na rok ich ubywa!), to ceny nieuchronnie idą w górę. Kiedyś kupiłem srebrne PS2 slim z kartą pamięci, padem i kamerką EyeToy w tej samej wersji kolorystycznej za 20 zł. Dzisiaj takie znalezisko to prawdziwy łut szczęścia, a wartość nowszych konsol - jak PS3 - prawdopodobnie nigdy nie zejdzie do takiego poziomu.

Mimo znacznego wzrostu cen, staram się kontynuować swoją pasję, a przy tym nie zbankrutować. Udaje mi się to na kilka sposobów, chociaż wymaga to nieco więcej zachodu, niż po prostu zajrzenie na Allegro w poszukiwaniu upragnionego tytułu.

Kolorowe jarmarki

Giełdy, targi i jarmarki są moim ulubionym miejscem na poszukiwanie gier i konsol. Przy okazji mam z tego świetną zabawę. Kiedy jeszcze oglądałem telewizję, do moich ulubionych programów należały Gwiazdy Lombardu, Wojny Magazynowe czy Amerykańscy Zbieracze - na kanale History.

W głowę zapadło mi charakterystyczne powiedzonko z czołówki pierwszej z wymienionych pozycji: „W tej branży nigdy nie wiesz, co cię czeka”. I to jest w tym wszystkim najlepsze. Wybierając się na coniedzielny targ lub dwa razy do roku na Jarmark Staroci i Osobliwości w mojej rodzinnej Jeleniej Górze, tak naprawdę nigdy nie wiem, czy wrócę z jakimś „łupem” do domu.

Nierzadko bywa tak, że wracam z niczym. Ale jeśli uda mi się znaleźć „na dziko” grę lub konsolę, których aktualnie poszukuję, to radość i satysfakcja są o wiele większe - szczególnie jeśli wytarguję dobrą cenę.

Warto chodzić na targi, rozglądając się za grami i konsolami (Fot. Archiwum autora)

Chodząc po targach nauczyłem się rozróżniać dwa rodzaje kupców: „sprzedawców” oraz „handlarzy”. Ci pierwsi zwykle nie znają pełnej wartości swoich towarów (albo nie przejmują się nią) i chcą po prostu szybko ubić interes. Natomiast drudzy prezentują całkowicie odmienne podejście. Sprawdzają wartość oferowanych produktów i nie za bardzo da się z nimi targować.

Pół biedy, jeśli ceny są rozsądne i faktycznie mieszczą się w „średniej rynkowej”, ale często zdarza się, że dany handlarz, po zerknięciu na Allegro czy eBaya, bierze pod uwagę najwyższe kwoty rynkowe. Nie mam mu tego za złe - każdy w końcu chce zarobić. Ale ja poluję na okazje. Dobrym nawykiem jest szybkie sprawdzanie cen interesującego obiektu na platformach handlowych przed dobiciem targu.

Z tego powodu, przyjeżdżając na wspomniany Jarmark Staroci, zwykle zatrzymuję się u rodziny na całe dwa dni trwania wydarzenia. Drugiego dnia część handlarzy już wyjeżdża, a ich miejsca zajmują okoliczni mieszkańcy, korzystający z okazji do sprzedaży zalegających na strychu gratów. To są już sprzedawcy, z którymi łatwo możemy dojść do cenowego kompromisu i wszyscy są zadowoleni.

Import zza granicy

Dobrą metodą na zaoszczędzenie nieco pieniędzy jest przeglądanie eBaya. Na międzynarodowym portalu aukcyjnym znajdziemy nierzadko gry i sprzęt o wiele taniej niż na rodzimym odpowiedniku, a nawet trafimy na pozycje w ogóle niedostępne nad Wisłą. Jest jednak jeden haczyk - koszty międzynarodowych przesyłek są naprawdę wysokie, w najgorszych sytuacjach przekraczając nawet samą cenę produktu.

Sposobem na częściowe rozwiązanie tej kwestii jest poszukiwanie aukcji, na której ktoś sprzedaje hurtem całą kolekcję gier. Jeśli podzielimy koszt wysyłki na dziesięć czy trzydzieści gier w jednej paczce, to zaczyna to wyglądać o wiele korzystniej. Nawet jeśli z całej oferty interesuje nas jedna lub dwie pozycje, pozostałe gry można sprzedać albo wymienić się z resztą pasjonatów za inne tytuły.

Niewydaną w Polsce edycję Hidden & Dangerous 2 sprowadziłem z Wielkiej Brytanii, ze względu na niezwykle klimatyczną okładkę, użytą tylko w tym wydaniu (fot. Archiwum autora)

Osobną kwestią jest import z Japonii. W Kraju Kwitnącej Wiśni rynek używanych gier i konsol wygląda nieco inaczej niż u nas (do tego dochodzą tytuły ekskluzywne regionalnie) i często cena jednej pozycji jest (na nasze standardy) okazyjnie niska. Tu, niestety, w grę wchodzi jeszcze większy koszt wysyłki i cła.

W internecie pojawiły się jednak firmy, specjalizujące się w ułatwianiu osobom z Europy i USA sprowadzania towarów z Azji. Za dodatkową opłatą takie przedsiębiorstwo opracuje alternatywną trasę wysyłkową przez swoje biura, wraz z przepakowaniem (za zgodą klienta) zakupu do paczki, która lepiej zniesie podróż przez pół świata.

Oczywiście zapłacimy więcej, ale przy imporcie wartościowych unikatów jest to dobry sposób, aby zamówiony towar dotarł do nas w jednym kawałku... albo dotarł w ogóle, bo zaginięcia w standardowej wysyłce też się zdarzają.

Różne wydania gier

Chcąc zagrać w konkretną produkcję, bez wydawania dużych pieniędzy, warto rozeznać się, czy nie wyszła na inne platformy albo w reedycjach. Czasami zdarza się, że ten sam tytuł będzie znacznie różnił się ceną pomiędzy wydaniami.

Najbardziej znanym przykładem są chyba PlayStation 2 i pierwszy Xbox. Wiele gier multiplatformowych szóstej generacji konsol zwykle kosztuje mniej (oraz nierzadko działa i wygląda lepiej!) na poczciwym Xboksie.

Nie wiem, z czego to wynika, ale stawiałbym, że tytuły na sprzęt Microsoftu doczekały się dość dużych nakładów w stosunku do względnie niskiej liczby sprzedanych konsol.

Inną kwestią są reedycje oraz wydania regionalne. Zacznę od tych pierwszych. Gry na konsole i PC często wychodziły w „budżetowych” reedycjach: Platinum, Xbox Classics, Player’s Choice czy Best of Activision.

Ta sama gra, ale różne wydania i różne ceny (Źródło: Allegro)

Te serie wydawnicze różnią się od „premierówek” zwykle tylko okładką. Mimo to, wersje premierowe są zdecydowanie bardziej poszukiwane przez kolekcjonerów i tym samym osiągają wyższe ceny.

Ostatnią opcją są wydania regionalne. Największym „wzięciem” cieszą się oczywiście wydania anglojęzyczne. Powód jest prosty - po taką wersję może sięgnąć niemal każda osoba na świecie i bez większych problemów wskoczyć do gry.

Z drugiej strony, mamy publikacje przygotowane dla danego kraju lub regionu. Bardzo często (już od konsol piątej generacji) tego typu wersje mają na płycie kilka języków do wyboru - różnicę widzimy (ponownie) tylko na okładce. Mimo to, takie warianty gier często można kupić znacznie taniej. Trzeba tu jednak wziąć poprawkę na gry z Niemiec, które ze względu na tamtejsze prawo, mogą być mniej lub bardziej ocenzurowane.

Metody niekonwencjonalne

Niektórzy pasjonaci potrafią w swojej zajawce dojść do groteskowych skrajności. Jednym z bardziej szalonych pomysłów na zdobycie tanich gier i konsol są... zakłady utylizacji. Składy elektrośmieci, przetwórnie makulatury, a nawet złomowiska, przyjmujące starą elektronikę.

Stare powiedzenie mówi, że „co dla jednych jest śmieciem, dla innych będzie skarbem”. Cóż, ja osobiście nigdy nie wybrałem się na wycieczkę do takiego zakładu, ale serwis komputerowy, w którym miałem praktyki z technikum, przyjmował elektrośmieci do recyklingu i udało mi się w ten sposób „uratować” kilka konsol PS1.

Trzy „uratowane” z recyklingu konsole PS1 - każda w innej wersji (Fot. Archiwum autora)

Na facebookowych grupach miłośników retro gier spotykam również zjawisko polowania na „wystawki”, czyli rzeczy, które ludzie wystawiają przed dom w okresie zbierania odpadów wielkogabarytowych przez lokalne zakłady komunalne.

Muszę przyznać, że ludzie trafiają tam czasami na naprawdę interesujące znaleziska, jak stary telewizor tylnoprojekcyjny. Tego typu zabawki są dzisiaj niezwykle drogie, a transport takiego „giganta” to koszmar. Z drugiej strony, odwdzięczają się rewelacyjną jakością obrazu analogowego.

Nie wiem, ile zaoszczędziłem

Pomimo tych wszystkich metod na oszczędzanie, wciąż zdarza mi się przepłacać za kupowane gry i konsole. Czasami moja czujność bywa uśpiona, kiedy indziej jest to z mojej strony całkowicie umyślne. Jeśli znajdę na targu przedmiot, na którym naprawdę mi zależy i po prostu chcę go mieć tu i teraz - to nie patrzę na cenę, o ile nie jest po prostu absurdalnie wysoka.

Mój dziadek zwykł mawiać, że „za 10 złotych kupisz pół giełdy”. I to jest prawda. Pamiętam, że dziadek zawsze się ostro targował z handlarzami na coniedzielnym targu, próbując zdobyć nowe radia do swojej kolekcji. Ja oczywiście też staram się szukać okazji, jednak czasami po prostu nie mogę się oprzeć. I myślę, że nie ma w tym nic złego.

W hobby retrogamingu (oraz gamingu w ogóle) chodzi przecież o zabawę. Jeśli zakupiona konsola lub gra sprawia wam frajdę i macie z niej wiele godzin udanej rozrywki - to oznacza, że nie przepłaciliście.

Read this next