Skip to main content
Jeśli klikniesz link i dokonasz zakupu, możemy otrzymać małą prowizję. Zobacz politykę redakcyjną.

Redakcyjne TOP 5 Gier 2017: Jerzy Daniłko

FPP kontra TPP.

Parafrazując internetowego klasyka, 2017 to był wspaniały rok, nie zapomnę go nigdy. W zasadzie ostatnie 12 miesięcy było pełne zaskakujących premier. Najlepszymi tytułami okazały się te, na które w ogóle nie czekałem.

W zasadzie na przestrzeni kończącego się roku nie było nawet żadnej gry, której nie mogłem się doczekać. Brak wygórowanych oczekiwań sprawił, że wiele tytułów okazało się dla mnie naprawdę pozytywnym zaskoczeniem.

Ciężko było mi wybrać tylko pięć gier. Oprócz niżej wymienionych, na wyróżnienie zasługuje także Project CARS 2, dzięki któremu w końcu miałem powód do odkurzenia kierownicy. Zaskoczeniem okazał się także Rime, który pozwolił na zapełnienie luki po Podróży.

Wreszcie, świetnie bawiłem się także przy Horizon Zero Dawn, który urzekł mechaniką rozgrywki, pięknym światem oraz oprawą graficzną i znakomicie zaprojektowanymi maszynami. Walka z nimi potrafiła być naprawdę wymagająca i zapadająca w pamięć. Dobry początek zaliczył też For Honor, jednak ze względu na brak sensownej kampanii fabularnej szybko porzuciłem ten dobrze zapowiadający się tytuł.

Kolejność w zestawieniu przypadkowa!


1. Resident Evil 7

Nie lubię horrorów. Jako dziecko w tajemnicy przed rodzicami oglądałem po północy filmowe produkcje z tego gatunku, zasłaniając oczy w kluczowych momentach i chowając się pod kołdrę. Nawet najstraszniejsze odcinki „Z Archiwum X” wciąż siedzą gdzieś głęboko w mojej głowie. Z czasem zacząłem doceniać budowany klimat i dobrze przemyślaną atmosferę. Tanimi zagrywkami, w postaci wyskakujących na front mord przy akompaniamencie krzyku, po prostu zacząłem gardzić.

Obecność ostatniego Residenta na tej liście to ewenement nawet dla mnie. Nie ukrywam, że serii nie znam, a w najnowszą część grać nawet nie chciałem. Domyślacie się jednak, jak to czasami bywa w tej branży - gramy nie tylko w to, w co chcemy, ale i w to, w co musimy.

Dzień dobry

Resident Evil 7 urzekł mnie właśnie klimatem i atmosferą szaleństwa, o którą zadbała nietypowa rodzina Bakerów. Etapy, które zmuszają gracza do kombinowania i szybkiego reagowania były moimi ulubionymi, a o dreszcz na plecach zadbano podczas eksploracji ciemnych korytarzy piwnicy.

Grając w RE7 bałem się jak małe dziecko oglądające horror klasy „B”. Co prawda do nastroju przyzwyczaiłem się w okolicach połowy gry i nie było już tak strasznie, ale uzyskany nastrój nie opuści moich wspomnień. Grałem w horror i podobało mi się przeogromnie. Sam jestem zdziwiony.


2. Hitman

Chociaż wszystkie epizody gry pojawiły się jeszcze w poprzednim roku, Hitman zasłużył sobie na miejsce w tym zestawieniu. Nie tylko dlatego, że pudełkowa wersja kompletnego sezonu ukazała się pod koniec stycznia, ale dlatego, że Agent 47 towarzyszył mi w każdej wolnej chwili pierwszej połowy roku.

Przygodę z serią rozpocząłem od części drugiej, czyli Silent Assassin. „Jedynka” odrzuciła mnie topornym sterowaniem, co nie powinno stanowić żadnego zaskoczenia. Grając w najnowszą odsłonę Hitmana czułem jakąś taką charakterystyczną więź z drugą częścią. Ciężkawy nastrój, mnogość rozwiązań i czysta radość z obserwowania otoczenia i wpadania na kolejne pomysły neutralizacji celów.

47 cały czas w formie

Ktoś, kto krytykuje ten tytuł tylko i wyłącznie dlatego, że początkowo ukazywał się w formie epizodów, powinien się z grą przeprosić i zdecydowanie dać jej szansę. Może i upraszcza pewne elementy i proponuje zbyt dużo podpowiedzi, ale wystarczy skorzystać z odpowiedniego trybu, aby rozgrywka przypominała starsze części. Szkoda tylko, że bez muzyki Jespera Kyda.


3. Prey

Jedno z największych zaskoczeń roku. Uruchamiając Prey'a po raz pierwszy udawałem, że gra z 2006 roku o tym samym tytule nie istnieje. Nie dlatego, że była słaba - bo był to świetny tytuł! - ale dlatego, że produkcja innego studia po prostu zasługiwała na świeży start. Także w mojej głowie.

O tegorocznym Prey starałem się za bardzo nie czytać, nie oglądać gameplay'ów, ani nie przywiązywać wagi do wrażeń z pokazów przedpremierowych. Lubię, gdy FPS mnie zaskakuje. Temu udało się to chyba w każdej płaszczyźnie.

Momentalnie wróciły wspomnienia. Pojawiły się skojarzenia z Half-Lifem, Quake'iem, Doomem i System Shockiem. Pozamykane drzwi i sejfy. Zagadki. Kombinowanie. Poczucie osaczenia i samotności. Nieoczkiwane zwroty w fabule.

Strzelanie to w Prey tylko dodatek

Prey to wyjątkowy FPS, w którym strzelanie to w zasadzie mały dodatek do wspaniałej całości. To gra, którą wspominać będę przez długie lata i polecać każdemu, kto tęskni za starym stylem projektowania gier.


4. Hellblade: Senua's Sacrifice

Kolejne zaskoczenie roku, tym razem ze strony maleńkiego studia Ninja Theory. Nie jest ważne, co Hellblade oferuje pod względem gatunkowym. To po prostu połączenie gry przygodowej i slashera z elementami prostych zagadek. Same mechanizmy rozgrywki w zasadzie niczym nie zaskakują, a walka wydaje się być wręcz drewniana.

Tu chodzi jednak o coś zupełnie innego. Forma, w jakiej została przedstawiona nam opowieść o tytułowej Senui, to małe dzieło sztuki. Obraz, dźwięk (polecam grę ze słuchawkami na uszach), kolory, efekty i gra aktorska to dopiero początek oryginalnej całości.

Małe dzieło sztuki

Gdy do kompletu dodamy jeszcze fakt, że gra stara się pokazać horror, jaki przeżywa osoba chora psychicznie, otrzymujemy jedną z najbardziej nietypowych mieszanek ostatnich lat.

Hellblade to dowód na to, że gra nie zawsze musi być technicznie idealna. Dobry pomysł i umiejętność zbudowania wyjątkowego nastroju wystarczyły, aby przykuć mnie do ekranu na dłużej i to wręcz od pierwszych sekund gry. Dzisiaj zdarza mi się to naprawdę rzadko. Jestem wybredny, co zrobić?


5. Assassin's Creed Origins

Złośliwi twierdzą, że nie lubię każdej gry, do której tworzę poradnik. To nieprawda, oczywiście. W tym jednak przypadku byłem pełen uzasadnionych obaw i nie lubiłem Assassin's Creed Origins już w momencie zapowiedzi tytułu. Ponownie nie interesowałem się żadnymi trailerami, filmy z rozgrywką nie przykuwały mojej uwagi, wszelkie nowinki zbywałem możliwie od razu.

Do momentu premiery uważałem bowiem, że gra osiągnęła swój szczyt wraz z historią opowiedzianą przez Ezio Auditore. W porządku, całkiem nieźle bawiłem się jeszcze przy Black Flag, bo uwielbiam pirackie klimaty i lazurową wodę, ale nie było to jednak to samo. W końcu nadciągnął moment, w którym musiałem uruchomić Origins. I już na samym początku wiedziałem, że będzie co najmniej dobrze.

Przełamujemy pieskowy monopol

A okazało się bardzo dobrze. Ubisoft dał sobie rok przerwy i nie zdecydował się na stworzenie kolejnej części serii zbyt szybko. Przy okazji inspirował się najlepszymi, co wyszło mu tylko na dobre. W Origins otrzymaliśmy przede wszystkim piękny świat, który zachęca do eksploracji i nie zasypuje tysiącami niepotrzebnych znajdziek.

Sekrety w postaci grobowców, kamiennych kręgów i zagadki papirusu okazały się na tyle interesujące, że aż chciało się zostawić główny wątek i do niego nie wracać. Nie oznacza to jednak, że był zły. Był po prostu poprawny, jak na standardy serii. Szkoda tylko Bayeka, głównego bohatera, który pokazywał swój zadziorny charakter zbyt rzadko.

Biorąc pod uwagę moje nastawienie, które miałem do tego tytułu jeszcze przed premierą, zupełnie szczerze mogę przyznać, że to tegoroczne największe zaskoczenie.

Read this next